niedziela, 6 listopada 2011

Maskarada Oświeconych 03.11

Zapraszamy do przeczytania relacji z Maskarady

  • Fotorelacja autorstwa księcia Wiktora de Poes:
Początek maskarady,
wspólne przywitanie w oświeceniowym tonie,
wykład nt. salonów i maskarad,
muzyka Wolfganga Amadeusza Mozarta

To już resztki oświeceniowych przystawek, z 200 sztuk zostało tylko wspomnienie smaku rozkoszy...
 

Markiza Georgiana zapoznawała uczestników maskarad
z oświeconiową grą hazardową - faraonem :)

maskaradomania ogarnęła wszystkich...
 
słynna zabawa w karteczki
chwila zadumy
oświeceniowa zabawa w tworzenie "sylwetek"
Maski zapewniały "nietylkalność"

i dobrą zabawę ludziom  wieku świateł

Nie ma jak "Faraon" - zwycięzca może być tylko jeden!
 
W tym niezwykłym, wieczornym klimacie
moglismy zakosztować przysmaków z epoki:)
Książe Wiktor de Poes zaprasza wszystkich na salony

no chyba nie jestem Zeusem???
Wieczna niewiadoma, piękno i zabawa trwają po dziś dzień...:)
  • Program oraz komentarz do muzycznej prezentacji księcia Szymona Piotra Marmontela
  Mozart w Paryżu:
    Program muzyczny: Mozart w Paryżu.

    Symfonia nr 31 Paryska, KV 300a (297)
    I.                   Allegro assai [7:12]
    II.                Andante (wersja pierwsza) [5:56]
    III.             Allegro [3:53]

    The Academy of Ancient Music pod dyrekcją Christophera Hogwooda

    Koncert na flet, harfę i orkiestrę, KV 299
    I.                   Allegro [10:26]
    II.                Andantino [9:10]
    III.             Rondo (Allegro) [10:07]

    Wolfgang Schulz (flet), Nicanor Zabaleta (harfa) oraz Wiener Philharmoniker pod dyrekcją Karla Böhma

    Symfonia koncertująca na obój, klarnet, róg, fagot i orkiestrę, KV 279b
           I.    Allegro [13:34]
           II.  Adagio [8:08]
           III. Andantino con variazioni [8:54]

    Jiri Krejcí (obój), Václav Kyzivát (klarnet), Zdenek Tylšar (róg), Jirí Seidl (fagot) oraz Capella Istropolitana pod dyrekcją Richarda Edlingera


               
     Komentarz do muzycznej prezentacji:
    Na dzisiejszej maskaradzie będzie nam towarzyszyć muzyka Wolfganga Amadeusza Mozarta. Nie był to wybór oczywisty dla spotkania, które w zamierzeniu ma przywołać ducha osiemnastowiecznej maskarady francuskiej; wszak twórca Czarodziejskiego fletu był Austriakiem, zaś za jego krótkiego życia (a więc w drugiej połowie XVIII wieku) jego dzieła pozostały praktycznie nieznane nad Sekwaną. Francuska arystokracja bawiła i zachwycała się kompozycjami twórców rodzimych, takich jak: Jean-Philippe'a czy Lazare'a Rameau, lub zagranicznych jak Christopha Willibalda Rittera von Glucka. Tym niemniej Mozart ma w swojej biografii epizod paryski, epizod znaczony nie tylko pewnymi wydarzeniami oraz ludźmi, ale co dla nas najważniejsze – również muzyką.
                23 września 1777 roku, kompozytor wyrusza z Salzburga, razem z matką w charakterze opiekunki (ojciec Wolfganga nie do końca ufał podówczas dwudziestodwuletniemu synowi) w wielką podróż do Monachium, Mannheimu i - na końcu - Paryża. Celem tych wojaży było stanowisko godne talentu Mozarta oraz umożliwiające mu zdobycie sławy, a jednocześnie na tyle lukratywne, że pozwoliło by na znoszenie ewentualnych kaprysów możnych chlebodawców.
                W Monachium kompozytor rozmawiał z elektorem bawarskim Maksymilianem III Józefem Wittelsbachem, miłośnikiem muzyki, który grywał na wioli da gamba oraz sam próbował komponować. W liście skierowanym do ojca z 30 września 1777 roku, Mozart napisał, iż konwersacja, choć przyjemna, skończyła się kategorycznym stwierdzeniem elektora, iż „To wszystko na nic się nie zda!. Nie ma żwanego wakansu[1] (tu pragnę nadmienić, że elektor zmarł równo dwa miesiące po napisaniu tego listu przez Mozarta).
                Bardzo podobnie sprawy potoczyły się dla twórcy Czarodziejskiego fletu w Mannheimie, jednak tam długo go zwodzono, jak to określił twórca jego monografii Alfred Einstein, „pięknymi słówkami”. Elektor życzył sobie by Mozart jak najdłużej pozostał w mieście (szczycącym się zresztą podówczas świetną orkiestrą)[2], by uczył gry na fortepianie jego nieślubnego syna i by komponował dla jego nieślubnej córki, jednak nie chciał przyjąć twórcy na żadne stanowisko. Ostatecznie, za swą grę na dworze Mozart otrzymał złoty zegarek, warty 20 karolinów (razem z łańcuszkiem i dewizkami). W liście do ojca kompozytor zauważył, iż bardziej przydały by mu się pieniądze, niż kolejny, piąty już zegarek.
                Na domiar złego, przebywając w Mannheimie, Mozart zakochał się bez pamięci w piętnastoletniej podówczas Alojzie Weber, późniejszej śpiewaczce opery monachijskiej. Kompozytor był do tego stopnia przywiązany do Alojzy, że planował z nią (i z całą jej rodziną) wyjazd do Włoch. Leopoldowi, udało się wyperswadować ten, ale również i inne plany syna względem młodziutkiej panny i ostatecznie 23 marca 1778 roku kompozytor, z ciężkim sercem zawitał do Paryża, gdzie spędził nieco ponad pół roku (wyjechał 26 września).
                Podczas tych sześciu miesięcy twórca, podobnie jak w poprzednich dwóch miastach, poniósł porażkę w swoich staraniach o posadę. Dodatkowo 4 lipca 1778 roku, a więc mniej więcej w połowie jego pobytu w Paryżu umiera matka Mozarta, którą ten zmuszony jest chować na obczyźnie. Pomimo tego, że był to jeden z najgorszych okresów w życiu kompozytora to w utworach, które będą nam dziś towarzyszyć zupełnie tego nie słychać (co jest cechą typową dla jego muzyki). Artysta napisał wtedy kilkanaście bądź nawet kilkadziesiąt utworów, m.in. ansamble, arie, utwory chóralne, nas jednak interesują trzy inne.
                Symfonia nr 31 została zamówiona przez Melchiora Grimma, paryskiego protektora Mozarta (z którym jego ojciec wiązał wielkie, lecz próżne jak się okazało nadzieje), na inauguracje serii koncertów tzw. Concert spirituels w dzień Bożego Ciała. Kompozytor napisał to dzieło, z jednej strony zainspirowany dużą orkiestrą mannheimską, z drugiej zaś uwzględniając gusta Paryżan, z których w listach do ojca kpił:

      „Jeżeli mam sądzić po stamicowskich symfoniach sztychowanych w Paryżu, to paryżanie muszą lubować się w hałaśliwych symfoniach. Wszystko to hałasowanie, reszta groch z kapustą, tu i ówdzie jakiś dobry pomysł, niezręcznie użyty w niewłaściwym miejscu...[3]

                Początek symfonii zapewne nawiązuje do tych upodobań mieszkańców stolicy Francji, o czym łatwo się państwo przekonacie, gdyż rozpoczyna się uderzeniem, fortissimo smyczków.
                Z kolei Koncert na flet, harfę i orkiestrę pierwotnie przeznaczony został do wykonywania dla amatorów – księcia de Guines (flet) i jego córki (harfa). Mozart w listach skierowanych do ojca bardzo chwalił ich grę, jednak nie stawia w tym utworze solistom zbyt wygórowanych wymagań. Alfred Einstein określił ten utwór następującymi słowy: „to wykwintna francuska muzyka salonowa”, jednak, jeśli idzie o część środkową to jest ona: „bez głębszych uczuć[4].
                W przeciwieństwie do tego koncertu Symfonia koncertująca rozpisana na flet, obój, róg, fagot i orkiestrę dla wirtuozów - czterech solistów mannheimskich, którzy przebywali w tym samym czasie co Mozart w stolicy Francji. Napisana za darmo (podobnie zresztą jak Symfonia Paryska), gdyż o to został poproszony kompozytor przez Grimma. O tym jak mało znaczył Mozart w kręgach muzycznych na Sekwaną świadczy fakt, iż to dzieło nie zostało nawet publicznie wykonane. To niskie zainteresowanie jakim darzono utwór prawdopodobnie spowodowało, że zaginęła jego pierwotna wersja, dziś znamy go w innej instrumentacji – zamiast fletu i oboju koncertuje obój i klarnet.




    [1] Alfred Einstein: „Mozart - człowiek i dzieło”. Tłum.: Adam Rieger. Wyd. 2. Kraków PWM 1983. s. 45.
    [2] W liście do swego ojca, Leopolda datowanym na 4 listopada 1777 roku następującymi słowy zachwycał się tamtejszą orkiestrą: „Orkiestra jest bardzo dobra i ma dużą obsadę. Po każdej stronie 10 do 11 skrzypiec, 4 altówki, 2 oboje, 2 flety, 2 klarnety, 2 rogi, 4 wiolonczele, 4 fagoty, i 4 kontrabasy oraz trąbki i kotły”. Tamże, s. 45.
    [3] Tamże, s. 232. Jan Stamic (1717-1757), kompozytor i skrzypek czeski. Działał jako skrzypek w orkiestrze dworskiej w Mannheim (od 1750 dyrektor muzyki instrumentalnej). Wybitny przedstawiciel szkoły mannheimskiej w muzyce.

    [4] Tamże, s. 280.




    O redutach- Kitowicz „Opis obyczajów”

    Reduty zjawiły się najpierwej w Warszawie w średnich latach panowania Augusta III, odprawiały się tylko w jednym miejscu na całą Warszawę i tylko w zapusty, począwszy od Nowego Roku aż do Wstępnej Środy, dwa razy w tydzień: we wtorek i we czwartek. Wprowadził je i utrzymował przez lat kilkanaście sam jeden tylko Salvador, Włoch rodem, mięszkaniec warszawski. Ku końcu panowania Augusta reduty, w początkach samym tylko panom znajome, poczęły zwabiać do siebie i pospólstwo; już jedno miejsce było dla nich małe, przeto pan Salvador dostał emulantów, którzy przykładem jego reduty w kilku miejscach pozakladali. Nie tylko zaś co do liczby, ale też co do czasu rozszerzyły się reduty. Bywały pierwsze przez sześć tygodni przed adwentem, drugie przed wielkim postem w zapusty, jako się wyżej opisało; także żeby się do sytości tą zabawą ludzie nacieszyli, przydano redutom więcej dni, więc bywały w niedzielę, poniedziałek, wtorek, środę i czwartek; ledwo sobie swawolnicy dali czasu do wytchnienia przez piątek i sobotę. Nie mieli także dosyć zabawiać się redutami na jednym miejscu, ale się przejeżdżali z jednych na drugie, płacąc wszędzie nowe antre, czyli wchodne. Jeżeli zaś miał kto intencją powrócić na pierwsze reduty, z których wyjechał, to się opowiedział antreprenerowi i wziął od niego bilet, przeto powracając już nie płacił drugiego antre.
    Nie godziło się wchodzić na reduty z bronią, także bez maski, czyli larwy, na twarzy. Tę jednak maskę osoby pierwszej rangi i szlachta, gdy chcieli, mogli zdjąć z twarzy, mogli jej nawet wcale nie kłaść na twarz, lecz dla zachowania postanowienia mogli ją przywiązać do ręki blisko - ramienia albo zatchnąć za kapelusz lub czapkę; ponieważ maska na to tylko była postanowioną, żeby równość między kompanią, za równe pieniądze cieszącą się, bez zniewagi lub ujmy honoru czyjejkolwiek mogła być zachowana. Człowiek podłej kondycji, jeżeli się demaskował, tym samym wyłączał siebie samego od społeczeństwa z zacniejszymi; ale póki był pod maską, nicht go nie mógł pogardzać i krzywdę mu czynić, choćby wiedział, że to człowiek podły, bez ściągnienia na siebie rygoru sądów marszałkowskich, pod których protekcją i za pozwoleniem dobrze opłaconym odprawiały się, obyczajami swymi, właśnie jak prawami kardynalnymi obwarowane, reduty. Szewc, krawiec i inny jakikolwiek rzemieślniczek, okryty maską, hulał sobie za równo z panami. Skoroby ją zaś zdjął i chciał się z kim godniejszym spoufalić, natychmiast zostałby zafrontowany.
    Oprócz zaś gminu obojej płci, który się dlatego przez całe reduty nie demaskował, chodziły okryte maską i inne, dystyngwowane osoby, gdy poznanymi być nie chciały, Szpiegując mąż żonę albo amant amantkę i na wspak, z kim i czym się bawi. Którzy zaś nie mieli przyczyny tajenia się i szpiegowania, pospolicie po jednym lub drugim przeńściu się po pokojach zdejmowali maski z twarzy dla wolniejszego oddechu.
    Zabawa redut była trojaka: taniec, gra w karty i przypatrywanie się jedni drugim. Chodząc po pokojach tam i sam, różne maski jedne drugich napastowały w dobry sposób, zatrzymując i zgadując, kto jest pod maską; ten zaś tając osobę swoją, potrząsając głową i mrucząc odmiennym głosem, zapierał się tej osoby, którą go być mniemali; i to była zabawka największa kobiet, gdy nie były w tańcu. Dla pierwszej pary mającej tańcować stało krzesło na sali; kto się chciał docisnąć do pierwszej pary w taniec, starał się usadzić damę swoją na tym krześle, z którą miał tańcować, stanąwszy sam przy niej; i gdy się tego domieścił, około czego trzeba się było nieleniwego zawinąć, już mu nicht nie brał pierwszeństwa.
    Reduty bywały liczne na początku i na końcu; zjeżdżało się na jedne, pryncypałniejsze, po pięćset par masek, do tańca szło gazem po pięćdziesiąt par oprócz tych, którzy w osobnej pomniejszej sali rozmaite tańce cudzoziemskie tańcowali. W środku, gdy się nimi nasycili, nie bywało ciżby. Wtenczas najwięcej tylko ci służyli redutom, którzy dla zysku kart pilnowali, z kobiet zaś same wielkie panie, które chyba z przyczyny niezdrowia reduty opuszczały.
    Na redutach po zapłaconym bilecie te dwie rzeczy służyły wszystkim w powszechności darmo: światło i kapela. Resztę trzeba było sowicie opłacić, której kto potrzebował do posiłku. Szklanki wody czystej nie dano tam darmo; trzeba było za nią, pijąc w kredensie tam, gdzie stała, dać dwanaście groszy, a jeżeli miała być przyniesiona do innego pokoju, to tak drogo jak zaprawna. Szklanka limoniady półkwartowa - tynfa, szklanka orżady mniejsza-tynfa, filiżanka herbaty-dwanaście groszy, filiżanka kawy - tynfa, filiżanka czokolady - dwa tynfy. Piwo krajowe na redutach nie było w modzie; oznaczało wieśniaka, kto go żądał. Piwa angielskiego butelka kwartowa - cztery tynfy; wina francuskiego do wody butelka takaż - dwa tynfy; wina węgierskiego, dosyć ordynaryjnego, butelka - osim tynfów, lepszego - czerwony złoty, szampańskiego butelka-czerwony złoty, ryńskiego-czerwony złoty, burgunskiego - dziewięć tynfów. Kapłon pieczony - taler bity, para kuropatw zaprawnych -czerwony złoty. Pieczeń cielęca w ćwiartce całkowitej -taler bity; w zrazach na półmisku - od osoby po tynfie, do czego dano po bułce chleba francuskiego. Wołowych pieczeniów i innych potraw grubych nie dawano. Kto chciał mieć kolacją z gorących potraw, miał ją zapłaciwszy od osoby po czerwonym złotym; kto zaś chciał tylko posiłku z samych zimnych rzeczy, dostał wszystkiego, czego chciał, szynków, ozorów, salsesonów etc., zapłaciwszy każdą rzecz.
    Sług niczyich na reduty nie wpuszczano, ponieważ też tam żadnej usługi innej nie potrzebowano, tylko do jadła i napoju, do czego byli służebnicy antreprenera, czyli gospodarza redut. Jeżeli zaś kto potrzebował swego sługi w jakiej potrzebie, mógł wyniść z sali i tam go przywołać, ale nie dalej jak za próg przed wartę, ponieważ gdyby wyszedł dalej, tedy nie byłby wpuszczony na powrót na reduty, chyba za nowym biletem opłaconym. Jedzącym, pijącym i tańcującym ażeby nie schodziło na niczym do wygody, blisko sali redutnej był jeden pokój pełen na pawimencie stolców, a na półkach urynałów, gdzie goście składali ciężary natury.
    Każdym redutom asystowała warta od gwardii koronnej przy drzwiach wchodnich: czterech żołnierzy za drzwiami, a dwóch przy tychże drzwiach, z jednym oficjerem w środku sali dla dozoru spokojności i przystojności. Kto hałas zrobił, natychmiast przez oficjera i żołnierzy był wyrugowany za drzwi; tam się musiał odmaskować, jeżeli był w masce; oficjer sądził o osobie i podług swego rozsądku z nią postępował. Jeżeli osoba wyprowadzona za drzwi uznana była za podlą, kazał wziąć dla wypoczynku po fatydze redutnej do kozy albo też w miejscu kijem wytrzepać plecy. Jeżeli hałaśnik był godny człowiek; oficjer nie wchodząc w roztrząsanie uczynku tym go tylko ukarał, że go więcej na reduty nie wpuścił, a kłócący się z sobą nazajutrz krzywd swoich prawem lub pojedynkiem wetowali; tym drugim zaś sposobem najczęściej wtenczas, gdy w kłótnią wchodził dyshonor albo jaki afront damie wyrządzony. Przez ten sposób na redutach nigdy bitwy być nie mogło krwawej, bo wszyscy byli bez broni, i wszczęta-wprędce była żołnierzem uspokojona. Toż samo służyło do zachowania wszelkiej przystojności jeszcze z większym rygorem, bo nie tylko żołnierze, ale wszyscy redutnicy przykładali się do wyrzucenia z kompanii i okrycia guzami takiego, który się popełnić płochość jaką, wstydowi przeciwną, odważył.
    Na złamanie wstydu młodzi ludzie mieli inny sposób: prócz salów i pokojów publicznych, dla całej kompanii otwartych, antreprenerowie zachowywali pokoje osobne pod swoimi kluczami. Kawaler umaskowany prosił o klucz do osobnego pokoju, dał od niego pięć, sześć i więcej czerwonych złotych powiadając, że chce w osobności wypić butelkę z przyjacielem lub w karty pograć. Antreprener nie wchodząc w roztrząsanie tego interesu-bo go dobrze rozumiał i był do niego ministrem-dawał klucz, kawaler osobę namówioną, pokręciwszy się z nią tam i sam po salach i pokojach otwartych, nieznacznie wprowadził do tego, od którego miał klucz, na który się zamknęli i odprawiwszy konferencją do kompanii powracali. To tylko było w redutach, co się złym i niegodziwym nazwać mogło, lubo nie wypadało z układu redut, ale szczególnym było wymysłem antreprenerów dla zysku swego i nie miało placu, tylko w jednej Warszawie, gdzie obszerne pałace dla redut najmowano. Inne wszystkie zabawy były uczciwe, a i ta, co za kluczem, tylko z samej suspicji za złą osądzona.
    Drugi sposób do zażycia uciechy wstydliwej był takowy. Na dziedzińcu przed pałacem redutowym stały karety najemne przez całą noc dla odwożenia i przywożenia redutników. Kto tedy chciał ukraść cudzą żonę albo córkę na godzinę, sekretnie wyniósł się z nią z redut, czego w wielkiej kompanii dostrzec trudno było. Wsiedli do karety i albo się zawieźli do jakiego domu, z którego był kawaler lub dama, albo też kazawszy się wozić w karecie stangretowi po odległych ulicach, w niej się zjeździli i jakby nigdy nic powrócili na reduty, z osobna i nieznacznie jedno za drugim wchodząc między kompanią, między którą daremnie przez ten czas szukał mąż żony albo matka córki. "A gdzieś ty była?" - pyta znalazłszy. "Nigdzie - odpowiedziała śmiało - tańcowałam i chodziłam po pokojach. "-Na tym przestać musiała inkwizycja, nigdy w takim zawikłaniu nie docieczona. Takowa swawola była dopiero szczepem lubieżności, który się pod panowaniem następcy, Stanisława Augusta, rozkrzewił i rozrósł.*
    Tym, co tylko gry kart pilnowali, od każdego stolika do kart, na długo czy na krótko potrzebowanego, trzeba było antreprenerowi zapłacić czerwonych złotych dwa wprzód, nim zasieść do gry, a już za tę zapłatę gracz najmujący stolika miał darmo świece do grania i kart jednę talią, którą po grze skończonej należało zostawić na stoliku z lichtarzami do świec i szczypcami. Taż sama zapłata należała, choćby gracz albo bankier wcale z nikim nie grał, dosyć, byle sobie kazał dać stolik i karty; jak się niejednemu trafiło, gdy wielu pozasiadało stoliki, a niejeden nikogo do grania z sobą nie dostał, to posiedziawszy godzinę jednę i drugą próżno, poszedł szukać szczęścia na inne reduty albo się zabawił tańcem z drugimi.
    Zasmakowawszy sobie w redutach warszawskich, z całego kraju uczęszczający do tej stolicy obywatele i obywatelki roznieśli je po całym kraju. Przy końcu panowania Augusta III znane były w Poznaniu, w Lesznie, we Lwowie, w Wilnie. Kalkulowali sobie-nie wiem, czy rzetelnie, czy pochlebnie-obywatele, iż mniej ich kosztowały zapusty, odbywając je w mieście przy redutach z żonami i córkami, niż na wsi przyjmując kompanie z zgrajami ludzi i koni i to wszystko żywiąc, a przy tym dla dogodzenia ludzkości, pijatyką i niewczasem zdrowie fatygując. Lecz na takiej kalkulacji nieraz się omylili, kiedy, nie kontentując się ordynaryjnymi zabawami redut, skonfederowali się niejako i sprzysięgli na zbytki. Jeden wziął na siebie osobę kucharza i reprezentował ją z żoną i córkami, drugi piekarza, trzeci pasztetnika, czwarty cukiernika, piąty kawiarza, szósty winiarza, inny znowu kramarza w różnych drobnych fraszkach. I tak owi zmówieni między sobą szaleńcy te wszystkie wiktuały, trunki i rzeczy, jakoby na walnym zjeździe albo jarmarku, darmo rozdawali wszystkim, którzy do nich przychodzili, niby to na kredyt, mając w tym uciechę, że na próżne pasienie brzuchów osób, po części nieznajomych i niewartych takich przysmaków, po sto jedno i drugie czerwonych złotych przez jednę noc potracili. Mądrzejsi byli ci, którzy do takich trakterniów i kramów uczęszczali jedząc, pijąc i profitując z cudzego głupstwa.
    W Poznaniu reduty nie bywały zbyt liczne, ponieważ szlachta nie chcieli się bratać z mieszczanami, a także szlachty nie mogło być wiele z jednego powiatu, przeto też i reduty nie bywały ludne. Przeciwnie, na miejskich kompaniach ludność bywała daleko większa, bo się na nie cisnęli szlachta młodzież, których mieszczanie dobrze przyjmowali przez respekt wyższego stanu i że sobie mieli za honor, iż szlacheccy synowie z ich córkami bawić się raczyli, które domy szlacheckie niegodnymi swoich kompanii poczytały. Lecz te zabawy miejskie nie były redutami, tylko kompaniami składanymi.

    Brak komentarzy:

    Prześlij komentarz